– Chodź, coś ci pokażę – wykrzykuje nagle i ciągnie mnie za rękę. Nie mam pojęcia kim jest, ale wzbudza moje absolutne zaufanie. Jego spojrzeniu po prostu nie da się odmówić. Idę więc. Coraz szybciej. Po chwili świat obok nas staje się tylko rozmazanymi liniami. W dodatku w miarę tego liniowacenia rzeczywistości (niezbyt już rzeczywistej) stopy przestają się dopominać o dotyk ziemi.
Kiedy docieramy nad rzekę, staje się im już zupełnie niepotrzebny.
– No i patrz – pokazuje na błyszczącą diamencikami słońca i tak puchatą, że chciałoby się pogłaskać – wodę tuż pod nami – czy to nie piękne?
– Niesamowite – przyznaję, bo to jedyne co mi pozostaje.
– To teraz pokażę ci coś jeszcze piękniejszego – mówi głosem, w którym coś mi się bardzo nie podoba.
– Ej, co ty u licha robisz?!? Nie puszczaj mnie! Przecież się utopię!
– Nie utopisz. Złap się tego – i wkłada mi do ręki… swój włos.
Świetnie. Mogę się już żegnać z życiem. Cóż, przynajmniej sobie pofruwałam, fajnie było. No trudno. Włos. Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne. O… Moment… ej, kurczę, frunę sobie na tym włosie. Cieniusieńki, prawie się urywa, ale – trzymam się!
– No mówiłem przecież – dociera do mnie głos z bliżej niezidentyfikowanej strony.
W miarę tego, jak uświadamiam sobie, że latam, zamiast tonąć, włos staje się coraz grubszy. Coraz bardziej złocisty. I coraz bardziej… płynny. W końcu mam w łapkach bardzo dużo płynnego złota, które smakuje jak miód.
– Naturalny miód rzeczny. Grecy nazywali to ambrozją. Fajne, nie?
Ambrozja…
Ja bym nazwała to inaczej. Zdaje się, że przyśniła mi się nadzieja.
Comments